Anna Sun – Walk the Moon
I’m dreaming, singing, hoping, smiling, giving, flying, falling, fighting,
crying, living, writing when you love me.
Jeśli
wdepnie się w bagno, nie jest łatwo się wydostać, wiesz?
Czasami
właśnie takie mentalne bagno pojawi się nagle na naszej drodze, a my zanurzymy
się w nim nieświadomie. I co wtedy? Skąd przyjdzie ratunek?
Znikąd.
Próbowałeś
się wygrzebać przez pięć dni.
Zadzwoniłeś.
Trzy
sygnały.
-
Lidia?
-
Nie – poinformował cię lodowaty głos – Pomyłka.
-
Lidia – przymknąłeś powieki, zmarszczyłeś brwi – Przestań się wygłupiać –
rozbolała cię głowa.
-
A, to ty.
Zabawne,
Michale. Czego się spodziewałeś? Potraktowałeś ją jak dzieciaka, małego
podlotka, który cały czas igrał ci na nerwach i co? I masz pretensje, że
właśnie tak zaczęła się zachowywać?
-
Błagam cię – szepnąłeś szybko, jakbyś miał problemy ze złapaniem powietrza - Musimy
się spotkać.
Milczała
chwilę, w słuchawce słyszałeś tylko jej miarowy oddech.
-
Po co? – zapytała w końcu – Jednak tęsknisz?
-
Lidia, ja wiem… - odetchnąłeś głęboko, czując ucisk w okolicach klatki
piersiowej: serce czy płuca? – Lidia, ja wiem, że to… My nie powinniśmy być
razem – zaryzykowałeś, po czym przygryzłeś wargę, nie wiedząc, jak miałbyś
kontynuować.
-
Może – droczyła się.
-
Masz siedemnaście lat, a ja… ja mam rodzinę.
-
Może.
Przewróciłeś
oczami, w duchu modliłeś się o cierpliwość. Ty, największy grzesznik świata, w
sytuacji krytycznej zwróciłeś się do Boga?
-
Nie powinniśmy być razem – powtórzyłeś jeszcze ciszej, bardziej do siebie – To
moja wina, że pozwoliłem ci na…
-
Na wskoczenie na twoje kolana?
Skrzywiłeś
się, a nagły strach zawładnął całym twoim ciałem.
-
Gdzie jesteś?
-
Na mieście.
Odetchnąłeś.
-
Gdyby twoi rodzice usłyszeli jak…
Zaśmiała
się. Gorzko, krótko.
-
Uwierz mi, Michał, umiem zadbać o psychiki moich rodziców – dalej to czułeś, wciąż
to w niej było. Ta iskra. Ten płomień. Ta słodycz, kiedy wymawiała twoje imię. Drażniąca,
kująca, jak imbir. Palący imbir.
-
Chcę się spotkać, Lidia – spróbowałeś jeszcze raz – Nie wiem tylko, dlaczego.
-
Oczekujesz, że ja ci powiem? – zdziwiła się szczerze.
-
Oczekuję tylko, że przyjdziesz.
-
Po co?
-
Kochać…
-
…się?
-
…mnie – dokończyłeś. Cisza w słuchawce przeciągała się nieznośnie, więc posunąłeś
się do kroku niewątpliwie desperackiego: nie ważne, jak bardzo pokrętnie i
niezrozumiale, ale powiedziałeś jej prawdę – Lidia, ja wiem, że to jest
szalone. Że to nie powinno mieć miejsca. Nie powinniśmy nawet o tym myśleć. Ale
ja jeszcze nie umiem z tego zrezygnować.
-
Jeszcze?
Milczałeś.
-
Ja też nie… - przyznała cicho po chwili.
-
Maleńka – szepnąłeś, uradowany. Twoje serce rozpływało się w poczuciu ulgi –
Więc się zgadzasz?
-
Nie.
-
Błagam.
-
Nie możemy.
-
Lidia.
-
Jak długo to potrwa?
-
Nie wiem. Niedługo. Zgadasz się?
Trzy
sekundy.
-
Będę.
Michale,
znowu możesz normalnie oddychać.
11
Hope Sandoval & the Warm Inventions – Trouble
I just get tired of this
town
I get tired of these people
Wasze
schadzki stają się coraz dziwniejsze, Michale.
Zatrzymujesz
się czarnym BMW na tyłach jej szkoły. Czekasz jeszcze cztery minuty. Otwierasz
okno. Słyszysz głuchy dźwięk dzwonka, tłumiony przez grube mury. Potrzebuje
jeszcze chwili. Musi poudawać, że jest normalnie, pośmiać się z przyjaciółkami,
może pożegnać gorącym spojrzeniem jakiegoś szczęściarza, który i tak nigdy nie
dostanie tego, co dała tobie. Dopiero wtedy jest w stanie swobodnie zbiec do
szatni. Jest wtorek, wiesz, że ostatnią lekcję – historię – ma na trzecim piętrze.
Sala numer czterdzieści cztery.
Jest
już w szatni. Szafka trzysta osiemnaście, zielona, kłódka. Cholera, szyfru nie
znasz. Nie szkodzi, wybaczy ci. Zakłada płaszcz, zapina guziki, pasek. Otula
szyję szalem. Przegląda się jeszcze w lusterku wiszącym na drzwiczkach. Uśmiecha
się do siebie, odrzucając włosy na plecy. Oczywiście, że nie zakłada czapki.
Nie wygląda dobrze w czapce – tak sądzi.
Przerzuca
torbę przez ramię, mówi jeszcze radośnie „cześć” i już jej nie ma. Wychodzi.
Trzy sekundy, dwie…
Już
ją widzisz.
Zmierza
ze spuszczoną głową w twoim kierunku. Nie patrzy przed siebie, nie rozgląda
się. Skupia wzrok na wysokich, czarnych kozakach, tworzących na źle odświeżonym
chodniku regularne, głębokie ślady.
Zamykasz
okno, włączasz silnik. Strumień zimnego powietrza uderza cię w twarz, gdy
otwiera drzwi od strony pasażera. Włączasz ogrzewanie, cofasz ręczny, zerkasz
na drogę, gaz.
-
Dzień dobry.
-
Cześć, tęskniłam.
Nie
jesteś w stanie powstrzymać uśmiechu.
-
Ja też.
Milczycie
przez chwilę. Wjeżdżasz na główną drogę. Nie wiesz jeszcze, gdzie dokładnie się
kierujecie.
-
Rodzice w domu?
-
Kończą za godzinę.
Odpada.
Nie wystarczy wam.
Śnieg
lekko prószy. Którego dzisiaj mamy? Jakoś połowa grudnia. Mikołaj uśmiecha się ciepło
ze sklepowych witryn, piekarnie kuszą ciasteczkami, a ekolodzy straszą karpiem.
Dagmara od tygodnia stara się sklecić listę zakupów, która nie przekroczyłaby
waszego budżetu. Będzie miło. Teściowie przyjadą.
Widzisz
tabliczkę i skręcasz. Impuls. Przypadek. Los. Szczęście.
Lidia
niepewnie wierci się na siedzeniu, w końcu odwraca się w twoją stronę.
-
Michał? – pyta niepewnie, unosząc brwi w charakterystycznym dla niej geście.
-
Masz szminkę?
Na
chwilę zastyga w bezruchu, potem łapie kurczowo torebkę, trzymaną na kolanach,
odpina suwak i zaczyna przegrzebywać jej wnętrze.
-
Tylko czerwoną – mówi po chwili.
-
Dobrze – kiwasz głową, zerkając na nią przelotnie – Umaluj się. To doda ci lat,
a ja nie będę wyglądał i czuł się, jakbym chciał cię wykorzystać.
-
Ale ty właściwie… - wiesz, że się droczy.
-
Cicho – przerywasz jej z uśmiechem i w tym samym momencie zatrzymujesz się na
praktycznie pustym parkingu.
Lidia
posłusznie wykonuje twoje polecenie. Dostrzegasz, jak niepewnie zerka na stary,
zaniedbany budynek, który okazuje się być waszym celem. To prawda, może nie
jest luksusowy, ale nie chodzi przecież o otoczenie.
Chodzi
o seks.
Nie…
A
może?
Michał,
skup się.
Wyciągasz
dłoń i ściskasz jej kolano, na pocieszenie, tak sądzisz – jej czy siebie? Uśmiechasz
się lekko, zadowolony z efektu, gdy wreszcie chowa szminkę.
-
Gotowa?
-
Nie.
-
Świetnie, ja też nie. Więc chodźmy.
Wasz
związek nabiera nowego wymiaru. Z jakiegoś dzikiego, szalonego, zupełnie
niemoralnego romansu przeistacza się w zdradę z premedytacją, dokładnie
zaplanowaną, świetnie przygotowaną. Zabójstwo twojej ostatniej nadziei na
uwolnienie się z tej toksycznej relacji, odnowienie interakcji małżeńskich,
powrotu do prawdziwej, kochającej i ufającej ci rodziny dokonuje się w godzinach
popołudniowych, na ulicy x, numer siedemset siedem.
Jeden
trup. Przyczyna zgonu: Lidia.
Wojsko Autorki - oddział G.
czy my się chociaż zbliżamy do końca?